Poszło!
Strach był duży, jak się okazało - zupełnie niepotrzebny. Ruszyłam na Luxemburg rankiem, wracając się 3 razy do domu, wciąż czegoś zapomniawszy. Pomijam fakt, że moto zgasł mi po 10 km na autostradzie, nawet nie zgasł, obroty spadły do zera i mogłam sobie jechać... Jak informatyk z komputerem wyjęłam kluczyki i włożyłam je z powrotem i działa! Jedziemy. Ambitny plan na dziś - 755km, 8 godzin 45 min wg map Google'a. Ambitny, zważywszy na to, że moje jedyne doświadczenie z GS'em to podróż do Aachen na zlot motocyklowy, kiedy to po 100 km krzyczałam o przerwę, a po 200km nie byłam w stanie zejść z motocykla przez kilka minut po zatrzymaniu się. Pierwsze 300 km minęło gładko, jak powierzchnia zamojskiego zalewu. Szybka kawka z małej, podróżnej kuchenki gazowej i dalej w drogę.
Jakieś 200 km od celu droga zmieniła się z prostej, autostradowej na górzystą i krętą. "Świetnie" pomyślałam. Słabo skręcam w prawo, w lewą stronę już nie wspominając. Motocykl jest mega obniżony do mojego wzrostu. Tak bardzo, że zbyt duży przechył groził (i nadal grozi) wywrotką. Na zakrętach zwalniam maksymalnie. Czas leci szybko, ale kilometry już nie bardzo. Postanawiam się przemóc i po ok.100 km przechył w prawo wychodzi mi całkiem dobrze, a w lewo znośnie. Podziwiam widoki. Niektóre zachwycają tak bardzo, że, mimo opóźnienia, postanawiam się zatrzymać i zrobić kilka zdjęć. Parkuję przy drodze, przy samochodzie, na żwirze. Wysuwam nóżkę i bach! Moto ląduje wpierw na mnie, a ja razem z nim na samochodzie. Podbiega młody chłopak i stawiamy maszynę z powrotem. Na moje "thank you" reaguje zdziwieniem i jakby niezrozumieniem. Nic to, myślę, i patrzę ja kawałki mojej przedniej szybki. Zbieram resztę i wyrzucam do kosza. Podbiega kobieta, pyta, czy wszystko w porządku, ogląda mnie i samochód. Jest rysa. Ściągam kask i rękawiczki, zastanawiając się ile euro mam w portfelu na taką ewentualność. Ale kobieta odchodzi. Odchodzi i nawet nie ogląda się za siebie. Odjeżdżam i ja! Znów 30 km/h w zakrętach. A niech to, jedźmy szybciej! Odczuwam ból dupy.
Do Genewy dojechałam wieczorem. Nie tak jednak późno, żeby razem z moim hostem nie zobaczyć kawałka tego pięknego miasta i nie wypić miejscowego piwa przy dźwiękach biegnących z festiwalu jazzowego w plenerze.
Następnego dnia wstaję późnym rankiem. Mój host poszedł do pracy, zostawiwszy mi wolną rękę co do godziny wyjazdu. Prysznic, kawa, pakowanie i znów w drogę. Zaczynam żałować, że wzięłam namiot i śpiwór "na wszelki wypadek". Zwiedzam trochę Genewy z motocykla, za dnia. Niestety! Plan jest dość napięty, muszę ruszać dalej, dzisiaj do zrobienia "tylko" 430 km. Około 7 -u godzin (wybieram drogi niepłatne) plus tankowanie i przerwy. W górach. Zaczynam zabawę od początku - 30km/h w zakrętach, stopniowo idzie mi coraz lepiej. Wreszcie ulga - wyjechałam z gór! GS też odsapnął, jedziemy sobie równym, spokojnym tempem. Ronda chyba co 200 metrów. Przynajmniej nauczę się wchodzić w zakręty. GS bierze ładnie łuki. Dogadujemy się coraz lepiej. Niestety jedna z dróg jest zamknięta. Obmyślam plan ominięcia przeszkody. Najprościej byłoby po prostu pojechać prosto, pomiędzy pachołkami. Droga nie wyglądała tak źle. Pracownik budowy, który zaraz po tym pokazał się moim oczom wybił mi ten pomysł z głowy. Wskazał mi drogę boczną, pełną dziur, aż strach pomyśleć co było dalej! Zbladłam na samą myśl, że mam te 200 kilo plus bagaże tędy ciągnąć. Mus to mus. Jak się spodziewałam - pogubiłam się w 3 miejscach, zawracałam GSem na 5 razy po tych dziurach, on wył i ja wyłam. Samochodziarze tylko się na mnie patrzyli z okien. Niech Was szlag! W końcu wyjechałam na żwirzastą drogę, powolutku, na jedyneczce. Ja na GSie jak na łyżwie. Lewo, prawo,lewo, prawo. Koniec! Pojawienie się asfaltu było jak wybawienie. Wracamy do francuskich wiosek i rond co 200 metrów. Ok 21 dotarliśmy do Marsylii. Dzisiaj bez zwiedzania, prysznic i lulu spać - pomyślałam. Mój host zaproponował mi parking, żeby GS mój bezpiecznie przenocować. Zataranował go własnym autem, dał mi łańcuch na koło. Tu jest bardzo niebezpiecznie - powiedział. Dostałam poczęstunek w postaci cielęciny z warzywami i butelką białego wina. Pycha! Idę do łazienki żeby wziąć prysznic. W wielkim lustrze zobaczyłam dwie, ogromne czerwone plamy, prawie rany na tyłku. Teraz już wiem skąd ten ból! Wyglądam jak pawian. Czas spać.
Zbudził mnie ranek słoneczny i gorący. Znów dostałam wolną rękę co do wyjazdu, więc robię wszystko na spokojnie. Po spakowaniu się wyjeżdżam na miasto. Pozwiedzam trochę i przy okazji kupię szybkę do GS'a - myślę. Sklepy, jak się okazało, już nie istniały,a dodatkowo straciłam ok 2 godzin stojąc w korku. Aby wyjechać! Słyszałam, że Marsylia jest miastem, które albo się kocha albo nienawidzi. Ja nie wiem czy chcę tam wrócić. Być może należę do tej drugiej kategorii. Ciężko też ocenić coś, po tak krótkim pobycie. Mój napięty grafik każe jechać dalej. Tankowanie i ruszamy.
Następny przystanek - Lloret de Mar w Hiszpanii. Tam właśnie umówiłam się z moimi przyjaciółmi. Długo się nie musiałam zastanawiać. Oni powiedzieli, że tam będą, ja, że tam pojadę się z nimi spotkać. 478 km. Jadę z wiatrem, czasem pod wiatr. Brak przedniej szybki daje mi się we znaki. Spinam maksymalnie mięśnie i trzymam się kurczowo motocykla. Wieje jak cholera. Rzuca mną w każdą stronę. Spiczasty połamaniec, resztka szybki wskazuje mi drogę podczas gdy ja, maksymalnie pochylona leżę na baku, ratując moje poślady od gorszych ran. Po drodze mijam miasto. Piękne miasto, takie do zakochania. Jak potem odnajduję na mapie, to Martigues. Mam jeden rezerwowy nocleg tam, postanawiam więc wrócić w drodze powrotnej, a przynajmniej spróbować. Ściemnia się gdy GPS prowadzi mnie górami. Jadę dalej. Skręty wychodzą nam już całkiem dobrze, brawo GS:)
O północy cel zostaje osiągnięty. K. i P. wychodzą mi na spotkanie, szczęśliwa zabieramy moje graty do hostelu, bierzemy butelkę Sangrii i pijemy do późnej nocy na plaży.
Następnego dnia relaks. Smażing i plażing. Ale już mnie nosi. Postanawiam następnego dnia pojechać do tego pięknego miasta, które widziałam z góry. Martigues. Piszę szybkiego maila go mojego hosta, w odpowiedzi słyszę, że nie ma problemu. Wyjeżdżam nie za wcześnie, nie za późno, w sam raz. Postanawiam pierwszy raz skorzystać z autostrady płatnej. Zauważam ile tracę czasu na dotarcie z punktu A do punktu B a jak mało mi zostaje czasu na zobaczenie miejsca docelowego. Słabo trochę to zaplanowałam, po japońsku. Szybko, szybko, zdjęcie,zdjęcie i dalej. Chyba nie o to chodzi, ale człowiek uczy się na błędach. Staję przy hiszpańskiej bramce. Jedna, druga, trzecia karta nie działa. Ani z Belgii, ani z Polski, ani kredytowa. Za mną robi się korek, pani wyskakuje z budki, pan się ze mnie śmieje, pani pisze 3000 euro na kartce, spisuje numery tablic, markę motocykla i krzyczy zła po hiszpańsku. Pan śmieje się dalej, ja w końcu wybucham i jestem bliska wezwania policji. Jego śmiech jakby się nasilił. Wysupłuje ostatnie kilka euro i odjeżdżam. Kipię ze złości! Łagodzi to piękny widok południowej Francji. To jest miejsce, do którego powinno się wrócić i spędzić więcej czasu eksplorując co piękniejsze, małe miasteczka i morze. Dojeżdżam do celu. Wita mnie przemiła dziewczyna i jej słodka córeczka. Rozmawiamy ze sobą to na migi, to przez google translator, ale jest super przyjemnie. Robimy sobie spacer na wysoko położony kościół, z którego rozpościera się widok na całe miasto. Coś cudownego! Późnym wieczorem zasypiam od razu. Następnego dnia niespodzianka. S. zabiera mnie samochodem na wycieczkę po mieście i okolicach. Poznaję najlepsze zakątki. Szkoda, że niedługo muszę wyjeżdżać! Dostaję wskazówki, co warto zwiedzić i po drodze i ruszam. Do Lyonu mam ok. 3 godziny drogi. Bułka z masłem:) Zatrzymuję się w polecanym Avignon. Było warto! Mury obronne z XII i XIV wieku, papieski pałac z XIV..wszystko to powoduje, że prawie się cofasz w czasie. Godne polecenia! Na resztę polecanych miejsc muszę niestety znaleźć czas kiedy indziej. Chcę w końcu dostać się na miejsce o trochę wcześniejszej porze niż 21. Jeszcze kilka kilometrów nudnej autostrady i udaje się, przekraczam bramy Lyonu o 18. Umówiona jestem w moim hostem później, więc postanawiam zwiedzić miasto na własną rękę. Na motocyklu, nie ma nic prostszego, po prostu wsiadasz i jedziesz przed siebie:) Cudownie zachowane stare miasto przyciąga wzrok. Można tu zobaczyć wiele zabytkowych kościołów, ratusz, opera, muzea.. Dwie godziny mojej objazdówki mija błyskawicznie. Jeszcze tankowanie i ruszam do domu mojego hosta. Od początku czuję się jak u siebie, nawet kot jakby ten sam:) Ostatnia noc poza domem mija mi z kotem na głowie i wspaniałym szumem miasta przez całą noc, za którym trochę tęsknie odkąd wyprowadziłam się z Warszawy. Następnego dnia wstaję rano, o 7, chyba pierwszy raz. Sporo kilometrów przede mną, ok 820, więc postaram się nie wrócić za późno do domu. Znów wracam na drogi bezpłatne, które w tej części kraju są naprawdę bardzo przyzwoite. Dzięki temu mój czas jest całkiem niezły i po kilku godzinach drogi postanawiam zatrzymać się w Luxemburgu. Malutkie państwo, z niedużym miasteczkiem, dobrym na kilkugodzinny wypad, nic poza tym. Byłam, widziałam. Ruszam dalej, tankując wcześniej najtańszą chyba w Europie Zachodniej benzynę. Powinno starczyć do samego domu. Godzinę przed Gent zaczyna kropić więc postanawiam założyć motocyklowe spodnie. Do tej pory jeździłam tylko w wind stoperach, upał nie pozwolił mi na więcej. Jak się okazało, zostały niespodziewanie wywiane spod lin, które je trzymały. Grunt, to dobrze zabezpieczyć bagaż:) Jak na razie straciłam tylko kamizelkę, żel do mycia twarzy i owe spodnie. I szybkę. Jutro czekają mnie małe zakupy by odrobić straty:) O 18 pukam do drzwi naszego domu i otwiera mi mąż... Do następnej podróży!:)
//
Off we go! The fear was huge, but as it turned out, it was
completely unnecessary.
In the morning I headed off to Luxembourg, but my
forgetfulness made me go back home three times.
Not to mention, my bike stalled after 10 km on the highway.
To be exact, it didn't even stall, the rev just went down to zero. So much for
my journey. Like an IT guy I just took out the keys, put them back in the
ignition and there it worked! We're going. Today's ambitious plan - 755 km, in
8 hours and 45 minutes, at least according to Google. Ambitious, considering
that my only experience with the GS was the trip to Aachen for a bike jamboree,
when after just 100 kilometers I begged for a break, and after 200 kilometers I
wasn't able to get off the bike for a few minutes after we made a stop
The first 300 kms went smoothly, like a bay surface in Zamość. A quick coffee
prepared with a small, portable stove and I'm heading further. About 200 kms
from destination the road has changed from motorway-straight to twisted and
hilly. 'Great' I thought. I'm pretty weak at turning right, no to the mention
turning left! The bike is already extremely lowered as it is, because of my
height. So much, that bending too much could result in a crash. I slow down as
much as possible at the curves.
Time flows fast, but the kilometers not so much. I decide to
overcome my fears and after 100 kms or so I got quite good at leaning to the
right, and leaning left was bearable too.
I admire the view. Some landscapes are so breathtaking that,
despite the delay, I decide to stop and make some photos. I park by the road,
next to some car, on gravel. I move the kickstand and bam!My bike falls on me,
pushing me onto the car. A young lad runs up to me and together we put the
machine in place. In response to my "thank you" he reacts surprised
and sort of confused. No biggie, I think to myself while looking at the pieces
of my front windowshield. I pick up the remains and throw them in the bin. A
woman appears, asking if everything's all right, while looking at me and the
car. There's a scratch. I take off my helmet and gloves, wondering how much
Euro I have in my wallet for such occasions. But the woman flees. She goes away
without even looking behind. So I'm off too! Conquering the curves at 30 km/h
again.
Dammit, let's go faster! I feel some buttache.
I arrived in Geneva in the evening. Not late enough tough, to
not see a piece of this beautiful city with my host, and to not drink the local
beer, accompanied by the sounds of a nearby jazz festival. The next day I wake
late in the morning. My host went to work, leaving me at liberty to head out at
any time. Shower, coffee, packing and hitting the road again. I begin to regret
taking the tent and the sleeping bag "just in case". I sightsee
Geneva a bit by bike, during the day.
Alas! The plan is quite tight, so I must go further, there's
"only"430 kms to do today - about 7 hours (I pick toll-free roads),
plus filling the tank and taking breaks. In the mountains. I start everything
from scratch - 30 km/h on curves, I'm gradually getting better. Finally, I'm
out of the mountains. What a relief! GS got some rest too, now we're going with
smooth, steady tempo. There are roundabouts every 200 meters or so. At least
I'll learn to take some turns properly. GS gets by nicely. Our relationship is
getting better. Unfortunately, one of the main roads is closed. I devise a plan
to bypass the obstacle. The easiest way would be just going straight, between
the cones. The road didn't look so bad. But a moment later a local worker
showed up before my eyes and quickly talked me out of it. He showed me a back
road, so full of holes it was horrific even to think what was further down! I
went pale just thinking about carrying those 200 kilos, plus baggage, through
this.
But you gotta do what you gotta do. As I expected, I got lost
in three different places, and had to turn around my GS 5 times through those
holes. The bike howled and so did I. The 'car-people' kept staring at me from
their windows. To hell with all of you! Finally, I managed to get on gravel
road, slowly, on 1st gear. I kept riding the GS like I was riding the skates –
left, right, left, right. Finish!
The appearance of asphalt felt like
salvation. We're back to french villages and roundabouts every 200 meters. We
arrived in Marseille around 9 pm. No sightseeing today, just a shower and a
goodnight's sleep, I thought. My host offered me a parking spot, so my GS could
spend the night safely. He even blocked it with his own car and gave me a
lock-chain. 'It's very dangerous around here' he said. I was treated to some
refreshments in the form of veal with vegetables and a bottle of white wine.
Yummy! I go to the bathroom to take some shower. In the big mirror I saw two,
huge, red marks, almost like wounds, on my bottom. So that's where this pain
came from! I look like a baboon. Time for some sleep.
I was woken up by a
hot, sunny morning. I was free to leave at any time again, so I did
everything more leisurely. After packing I hit the town. 'I'll sightsee for a
bit and buy the windshield for GS on the way' I thought. The shops though, as
it turned out, have 'vanished' already, and on top of that I wasted 2 hours
being stuck in the traffic jam.
I couldn't leave fast enough! I heard that Marseille is a
city you either love or hate. I'm not sure if I want to go back there. Perhaps
I belong to the second category. It's hard to judge after such a short stay. My
tight schedule forces me to move forward. Just need to fill the tank and off we
go. Next stop - Lloret de Mar, Spain.
It's there, where I was going to meet with my friends. I
didn't have to think for too long. They said they'll be there, so I said I'll
drive there to meet them.
478 kilometers. I ride with the wind, sometimes upwind. The
lack of the front windshield proves to be a burden. I tighten my muscles to the
max, and hold my bike tightly. The wind blows like hell. It throws me in every
direction. The pointy spastic, the remnants of my windshield show me the way,
while I lie on my shoulder as low as I can to save my ass from further
injuries. On the way I pass by a town, beautiful town, the type you could fall
in love with.
Later I find out on the map it was Martigues. I have a spare
accomodation there so I decide to come back later, on the way back home, or at
least try. Meanwhile, it gets darker as my GPS guides me through the mountains.
I keep on going. The turns are going quite smoothly, good job GS :) At midnight
the destination has been reached. K. and P. go out to meet me, I'm full of
happiness. We take my junk to the hostel, take a bottle of Sangria and drink
till late at night on the beach.
Next day it's time for chillout. Frying and beaching. But
I've got itchy feet already. I decide to
visit the beautiful town I saw from the mountain, Martigues, the following day.
I write a quick mail to my host, who says it's no problem. I hit the road not
too early, not too late, just in time. For the first time I decide to use a
toll road.
I notice how much time I waste on getting from point A to
point B, and how little time there's left to actually see the destination. I
didn't plan it well, it felt kind of japanese. 'Fast, fast, foto, snap, next!'
That's not what it's all about, I guess, but a man learns
from his mistakes. I stop by the Spanish toll booth. First card, second, third,
nothing works. Belgian, Polish, not even the credit card. The traffic jam is
forming behind me, a lady jumps out of the booth, a man is laughing at me, the
lady writes "3000 Euro" (300?) on a paper, writes down my number
plate, the motorcycle's brand and shouts angrily in Spanish. The guy keeps
laughing, finally I fly into a rage, and I'm close to calling the police. His
laughter grew even stronger. I scrape some last Euros together and drive away.
I'm bursting with rage! But the beautiful landscapes of southern France sooth
me. That's the place, where I should go back and spend more time in, exploring
the beautiful little towns and coastline.
I finally arrive at the destination. I'm greeted by an
extremely nice girl and her sweet little daughter. We communicate with each
other either with gestures or google translate, but it's all very pleasant. We
take a walk to the high placed church, from where stretches a view on the whole
town. Something wonderful! I fall asleep instantly late in the evening. A
surprise awaits me the next day. S. takes me on a car trip through the town and
its surroundings. I get to know the best places. It's a shame that I have to
leave tommorow! I receive advice as to what is worth seeing on the way I'll be
taking, and it's time for me to go. It's three
hours time before I hit Lyon. Piece of cake :) I stop at the recommended
Avignon.
It was worth it! Defense walls from twelfth and fourteenth
century, the fourteenth-century papal residence, all this makes you feel, like
you almost went back in time. A must-see! Sadly, it's another time to check the
other places worth seeing. For once I want to reach my destination a little
earlier than 9 pm. Just a few more kilometers of a boring highway and I made
it, passing through the gates of Lyon at 6 pm. I'm appointed with my host
later, so I decide to see the town on my own. There's nothing easier than doing
it with a bike, you just have to sit and go :) The wonderful, preserved town
attracts the eye. Here you can see lots of historic churces, city hall, opera,
museums Two hours of driving around
passed by like a blink of an eye. A brief tank filling and I'm on my wat to
meet the host.
I spent last night out and about with a cat on my head and
the wonderful hum of a big city carrying through the night, a thing which I
slightly miss ever since I've moved out of Warsaw. The following day I wake up
unusually early, around 7 o'clock. Lots of kilometers await me, around 820, so
I'll try my best not to get home too late. I take the toll-free roads again,
which in this country are really very decent. Thanks to that my time is quite
decent too and after a few hours of driving I decide to make a stop in
Luxembourg. A tiny little country, with a small town, good for a few hours
visit, but nothing more. I was, I saw. I'm moving on,
after filling the tank with probably the cheapest gas in all of western Europe.
An hour before arriving in Gent it starts to drizzle, so I
decide to put on my motorbike pants. Till now I've only rode in windstopper,
the heat didn't allow me for more. As it turned out, those pants were
unexpectedly blown away from under the ropes. Proper bagagge protection is key
:) So far I've only lost a vest, facial wash gel and the aforementioned pants.
And the windshield.
A long day of shopping awaits me tomorrow, to cover up the
damage :) At 6 pm I knock on the door and am greeted by my hubby... Till the
next journey! :)